Póxniej wizyta w meczecie Sulejmana, jednym z największych w Stambule. Ładny widok z trenu przed meczetem.
Ponieważ w Stambule warto odbyć rejs, to decydujemy się na rejs statkiem pływającym w ramach komunikacji miejskiej do Kadıköy. Statki takie odpływają co chwila z przystani w okolicy mostu Galata, bilet kosztuje TRY 40. Bardzo miły rejs, trwający około 20 minut. Można siedzieć na pokładzie otwartym lub zamkniętym. Jest możliwość kupienia napojów i przekąsek.
W Kadıköy zaskakuje nas ogromna ilość knajp i sklepów – większa, niż w jakimkolwiek innym miejscu w Stambule, które odwiedziliśmy. Ogromny tłum i tysiące stolików.
Warto dodać, że w Stambule piesi nie przejmują się czerwonym światłem. Przechodzą przez jezdnię, nie oglądając się na światło ani na jadące samochody. Samochody te hamują i trąbią.
Bankomaty w Stambule. Jest ich sporo wszędzie, często stoi 10 obok siebie. Wyciągałem pieniądze z różnych bankomatów i nigdy nie było dodatkowej prowizji. Jeśli dysponujemy kartą płatniczą, która umożliwia darmowe przewalutowania po dobrym kursie, to bankomaty są najlepszą metodą pozyskania gotówki. W kantorach w Warszawie kurs TRY bywa zawyżony nawet o 25%-30% względem kursu międzybankowego. My polecieliśmy do Stambułu bez żadnej gotówki. Nie stanowi to żadnego problemu – tym bardziej, że właściwie wszędzie można płacić kartą.
Grand Bazaar, największy bazar Stambułu, to również jedna z większych atrakcji turystycznych tego miasta. Dominuje niestety biżuteria i sportowe obuwie, ale są też ciekawe sklepy.
Ceny są do negocjacji, a wielu sprzedawców zna nawet dobrze język polski. Po całym bazarze uwijają się roznosiciele tureckiej herbaty, która jest pita w dużych ilościach i przez sprzedawców, i przez klientów.
Po wyjściu z bazaru, idąc w kierunku mostu Galata, trafiamy na kontynuację bazaru pod gołym niebem. Całe ulice zastawione są towarami, a tłum jest niewiarygodny. Można iść i iść, a handel się nie kończy.
Zawsze i wszędzie można zjeść jedzenie uliczne w postaci pieczonych kasztanów i kukurydzy.
Spice Market to kolejny kryty targ, w którym można kupić tureckie cukierki i przyprawy.
Na powyższym zdjęciu pierwszy po prawej jest sklep, który dzięki umiejętnościom sprzedażowym swoich pracowników sprzedał nam absurdalnie drogie cukierki.
Obiad w jednej z okolicznych restauracji mieszczących się na dachu. Ładny widok, dobre jedzenie, drogo.
W cukierni Ali Usta zamawiamy bakławy pieczone na zamówienie. Dobre, ale duże i – jak się okazuje – z serem w środku. Mają tam w menu dziesiątki rodzajów bakław.
Na wieczór mamy zaplanowaną wizytę w EMAV – centrum derwiszów Mewlewich, czyli wirujących derwiszy.
Hotel AJWA Sultanahmet miło zaskakuje dobrym widokiem z restauracji, w której serwowane są śniadania. Same śniadania są ok, w formie bufetu, ale kawa chyba rozpuszczalna, a wybór dań ograniczony. Trochę byliśmy zawiedzeni.
Jeśli ktoś chce, może zamówić fotografię w otomańskich strojach. My nie skorzystaliśmy.
Na każdym rogu sprzedawane są bakławy, całe góry bakław. Setki rodzajów. Zastanawialiśmy się, kto jest w stanie zjeść tyle bakław.
W dzisiejszym planie zwiedzania mamy Topkapi Palace, jeden z większych zabytków, wymagający kilku godzin na wizytę. Bilet wstępu kosztuje TRY 2000. Wypożyczyliśmy audioprzewodniki (są w cenie biletu), ale w praktyce nie korzystaliśmy z nich.
Ubrania sułtana:
Widok z pałacowych tarasów:
Relikwie:
Wnętrza pałacowe:
Idąc w stronę mostu Galata znaleźliśmy kawiarnię-herbaciarnię, rozstawioną w przejściu między budynkami, serwującą m. in. kawę po turecku. Cena tej kawy w większości miejsc, w których byliśmy, to TRY 100.
Na dole mostu Galata znajdują się restauracje, na górze zaś jest pełno wędkarzy.
Przechodzimy przez most i idziemy w kierunku wieży Galata. Natrafiamy na całą dzielnicę specjalizującą się w handlu artykułami budowlanymi.
Szliśmy do wieży Galata z planem wejścia na tę wieżę. Jednak kolejka na wieżę w połączeniu z ceną biletu EUR 30 powodują, że rezygnujemy z odwiedzenia wieży. Trochę za duży koszt w porównaniu z atrakcyjnością wieży.
Komunikacja miejska to wygodny sposób poruszania się po Stambule. Można płacić, przykładając kartę kredytową do bramki. W ten sposób wracamy tramwajem T1 na Sultanahmet. Jeszcze wiele razy będziemy z tego tramwaju korzystać, bo jego trasa wiedzie wzdłuż głównych atrakcji.
Jeszcz zdążamy szybko zaliczyć rytuał hamam składający się z saun, mydlenia i masaży. Poszliśmy do losowo wybranego miejsca obok naszego hotelu; standard wnętrz i saun dość niski, ale zabiegi ok i w cenie EUR 120 za 1.5 godziny zabiegów dla dwóch osób. Warto dodać, że w naszym hotelu też były oferowane tego typu usługi, ale z uwagi na islamskie zwyczaje, usługi dla mężczyzn były oferowane tylko do godziny 15:00, a dla kobiet – od godziny 15:00. A w miejscu, które odwiedziliśmy, mogliśmy z usług skorzystać w tym samym czasie.
Stambuł to miasto kotów. Tutaj zdjęcie z wieczornego karmienia kotów przez jakąś panią.
Co kilka godzin w całym Stambule odzywają się islamskie śpiewy. Jednocześnie słychać głosy z różnych meczetów. Oto nagranie z okna w naszym hotelu.
Na lotnisku Warszawa-Chopin są automatyczne bramki do sprawdzania paszportów, niestety większość z nich nie działa. Podczas naszego wylotu działały tylko 3 z 10 bramek.
Jedyne połączenia lotnicze pomiędzy Polską i Stambułem są realizowane przez PLL LOT i przez Turkish Airlines. Te dwie linie lotnicze mają zagwarantowany monopol na tę trasę, co powoduje wyższe ceny biletów. Nasze bilety (powrotne) kosztowały PLN 1150 od osoby, do tego dochodzi opcjonalna opłata za wybór miejsc.
O dziwo, samolot LOT-u stał daleko i nie było rękawa, tylko autobus – a że lał deszcz, to nie było zbyt miło tłoczyć się na schodach do samolotu w ulewie. Niestety niedogodności nie wynagrodziły suche buły, które rozdawano na pokładzie w ramach poczęstunku. Dodatkowym problemem jest to, że na dwie toalety znajdujące się w samolocie, dostępna jest tylko jedna, na tyle. Przednia jest zarezerwowana dla klasy biznes, choć w tej klasie zazwyczaj lecą 2-3 osoby, albo i nikt. Obsługa rozciąga zasłonkę i nie pozwala tam przechodzić. Tworzy to kolejki w toalecie z tyłu.
Lotnisko w Stambule, zwane nowym lotniskiem w Stambule, o kodzie IST, jest położone godzinę jazdy samochodem od miasta. Pomiędzy lotniskiem a miastem jeździ metro oraz autobusy Havaist. Z uwagi na sugestię Google Maps wybraliśmy dojazd do naszego hotelu w Sultanahmecie autobusem Havaist, szacowany przez Google Maps na 1.5 godziny. Dla porównania, dojazd taksówką był szacowany na 1 godzinę.
Autobusy te są ok, ale kolejka ludzi do nich jest duża, a niemieszczący się pasażerowie muszą czekać kolejne 15-20 minut na kolejny autobus. W efekcie przejście przez ogromne lotnisko do dworca autobusowego zajęło nam 20 minut, a czekanie na (kolejny) autobus i na jego odjazd – jakieś 40 minut. Bilet kosztuje TRY 275 od osoby. Dla porównania, szacowany koszt taksówki do naszego hotelu to TRY 1200-1700. Są też firmy taksówkarskie, które podstawiają luksusową taksówkę w stałej cenie TRY 1750 i to jest najbardziej sensowne rozwiązanie, które przyjęliśmy na powrót.
Każdy bagaż otrzymuje zawieszkę, nie ma więc ryzyka kradzieży lub zagubienia bagażu.
Hotel AJWA Sultanahmet jest położony, jak sama nazwa wskazuje, w dzielnicy Sultanahmet, czyli w rejonie głównych zabytków Stambułu. Zaletą takiej lokalizacji jest możliwość dojścia do głównych atrakcji piechotą. Wadą są wyższe ceny – zarówno hotelu, jak i restauracji i sklepów, skierowanych w 100% do turystów. W mniej turystycznych dzielnicach Stambułu wszystko jest tańsze.
Hotel kosztował nas TRY 14750 za nocleg ze śniadaniem.
W okolicy hotelu mieszczą się setki sklepów z obuwiem. Jak się później okazało, wszystkie te sklepy są hurtowniami, nie sprzedającymi pojedynczych sztuk obuwia. Z takiego profilu okolicy wynikała ogromna liczba napotykanych na każdym kroku pudeł.
Tego samego dnia idziemy zwiedzić meczet Hagia Sophia. To jedna z głównych atrakcji Stambułu, na tyle znana, że opisywanie jej tutaj nie ma sensu.
Ciekawe, że w oficjalnym punkcie kasowym Hagia Sophia nie ma podanego cennika. Cennik ustnie podają kasjerzy. Wejście do Hagia Sophia kosztuje TRY 1125. Wejście do muzeum Hagia Sophia kosztuje TRY 1035. Do wejścia do muzeum namówił nas kasjer, mówiący płynną polszczyzną – podobno studiuje polonistykę. Trzeba przyznać, że Turcy umieją sprzedawać.
Turystom udostępnione jest pierwsze piętro meczetu, z którego widać dół meczetu i mozaiki. Obowiązują długie spodnie u mężczyzn i chusty na głowach kobiet.
Miałem wątpliwości, czy dobrze zrobiliśmy, dając się namówić na bilety do Hagia Sophia Museum. Ale chyba na dobre wyszło, bo muzeum w łopatologiczny sposób przedstawia historię Hagia Sophia. UWAGA: zwiedzanie muzeum nie ma sensu brz przewodnika audio, bo całe muzeum polega na oglądaniu filmów z podkładem dźwiękowym i informacjami odtwarzającymi się automatycznie z audioprzewodnika. Docenić należy, że oferują również audioprzewodniki w języku polskim.
Hipodrom to główny plac Sultanahmetu, obok którego znajduje się większość zabytków. Na terenie hipodromu stoją zabytkowe obeliski i kolumny.
Aya Garden to restauracja, do której trafiliśmy pierwszego dnia pobytu i do której wielokrotnie wracaliśmy. Jest położona na terenie Sultanahmetu, na dole stronę morza, i oferuje dużo zieleni i zaciszność. Potrawy w cenach typowych dla tego rejonu Stambułu, czyli nietanio, ale i nie najdrożej. Dwie osoby niejedzące zbyt wiele mogą najeść się za TRY 1200, przekąska i bakława gratis, alkoholu nie piliśmy.
Na lotnisku Phuket spokojnie można zjeść śniadanie, a nawet obiad. Jest wiele przystępnych cenowo miejsc.
Po drodze do Polski znowu przesiadka w Szardży. Tym razem mamy niestety aż 4 godziny na przesiadkę, więc okrążamy lotnisko wiele razy. Jemy obiad w food courcie (smaczne, dobre ceny), kawy i desery w kawiarni. Oferta sklepowa niespecjalnie ciekawa; z lokalnych wyrobów są daktyle po setki złotych za kilogram i czekolady po 70 złotych za tabliczkę. Kupujemy jakieś tańsze słodycze, które jednak póżniej okażą się umiarkowanie smaczne.
Największy supermarket w okolicy Kamala Beach to Big C Market. Jest tam duży wybór różnych produktów, zarówno typowo azjatyckich, jak i europejskich (sery, wędliny). Ceny ok.
Obiad w restauracji The Bua – ładny widok na morze i bardzo dobre dania poniżej THB 200.
Ponieważ następnego dnia o 9 rano mamy samolot do Polski, to zdecydowaliśmy się na ostatni nocleg w pobliżu lotniska, żeby na spokojnie być na lotnisku dwie godziny przed odlotem. Z Kamala bierzemy VAN-a do hotelu David Residence, znajdującego się przy lotnisku. VAN, zamiawiany przy pomocy aplikacji Bolt, kosztuje THB 749, ale to ponad godzina jazdy no i wysoki standard przejazdu (pełno miejsca na bagaż i wiele siedzeń, model Toyota jak zwykle).
Hotel David Residence kosztuje THB 2600 za nocleg w czteroosobowym pokoju z trzema łóżkami. Oferuje darmowy dowóz na lotnisko, z czego korzystamy. Hotel jest poprawny, ale okolica hotelu jest nieciekawa; lepiej by było zatrzymać się w hotelu, w którym nocowaliśmy po przylocie. W zainstniałej sytuacji idziemy kwadrans piechotą na południe, gdzie znajdują się restauracje, sklepy i wszystko inne.
Śniadania regularnie jadamy w niepozornym barze koło plaży, Amena Halal Food.
W jednej z kawiarni, w której pijemy kawę (bo w tajskich barach sensownej kawy nie ma), Sync coffee bar & roastery, zauważam, że nawet w Tajlandii produkują piwa kraftowe. Niestety nie było mi dane ich spróbować podczas wyjazdu. Do końca pobytu byłem skazany na raczenie się piwami Singha i Chang, których ogromne ilości dostaliśmy za darmo podczas wcześniejszego pobytu w Centara Karon Resort.
Po południu odwiedzamy Kamala Market. Targ ten odbywa się kilka razy w tygodniu po południu i oferuje ogromne ilości jedzenia, od których to ilości i wyboru można dostać zawrotu głowy.
Dziś śniadanie jemy we Fruit Fusion Kamala Cafe, miejscu jak się okazuje mocno europejskim. Sałatki po THB 300 to wysoka cena, nawet jak na Phuket. Są umiarkowanie smaczne, ale za to wyglądają instagramowo – i pewnie o to chodzi.
Drogo jest również w tutejszym wc – cena za hydraulika rodem z Europy Zachodniej:
Oddzielnym tematem w Tajlandii są pralnie. Przyjeżdżając tu na wczasy, nie pakuję ubrań na cały wyjazd, tylko zakładam, że skorzystam z pralni. W praktyce wygodniejsze by było mieć pralkę w hotelu lub apartamencie, i robić pranie samemu. No, ale takiego wyposażenia tu nie ma. Więc korzystam z pralni. Pralnie nie są drogie, 50-60 THB za kilogram, i znajdują się praktycznie wszędzie. Tym niemniej logistyka z zanoszeniem i odbiorem nie jest zbyt wygodna. Zazwyczaj odbiór prania jest następnego dnia od 18:30. Czasem zdarza się jednak, że w umówionym terminie pranie nie jest jeszcze gotowe, i trzeba wrócić po nie kolejnego dnia rano. Trzeba mieć tu luz i wybierać pralnię najbliżej miejsca zakwaterowania, żeby się niepotrzebnie nie nachodzić.
W 2004 roku w całym regionie miało miejsce tsunami, w wyniku którego zginęło wiele osób, w szczególności w okolicy Kamala Beach. Wszędzie są poustawiane znaki ostrzegawcze i ewakuacyjne.
W centralnym miejscu plaży Kamala znajduje się pomnik pamięci ofiar tsunami.
Dziś po południu wybieramy się do Patong, głównego ośrodka turystycznego na Phuket. Chcemy zobaczyć, czy jest tam rzeczywiście tak tłoczno, jak mówią. Wszak już w Karon był straszliwy tłok.
Na razie tłok jest już na drodze dojazdowej do Patong. Dobrze, że dodatkowo nie ma jeszcze słoni, przed którymi ostrzegają tabliczki. Swoją drogą dziwne te ostrzeżenia, czyżby na zatłoczonym Phuket naprawdę mieszkały dzikie słonie?
Jungceylon to ogromne centrum handlowe w Patong. Ma jednak sporo ciekawych sklepów, niektóre sprzedają bardzo porządne tajskie wyroby. Zaopatruję się tu w ekskluzywne skórzane sandały na wyprzedaży.
Na poziomie -1 znajduje się godny polecenia food court. Potrawy po THB 150-250, bardzo duży wybór i smacznie. Dla każdego coś miłego.
Bangla Walking Street to główna tutejsza ulica. O tej porze jeszcze jeżdżą po niej auta, ale później zostanie zamknięta dla samochodów.
Wzdłuż ulicy jest wszystko, co związane z rozrywką. Małe i ogromne bary, miejsca z marihuaną i kratomem, roznosiciele ulotek reklamują kontrowersyjne uciechy.
Sama plaża Patong Beach – cóż; plaża, jak plaża.
W bocznych uliczkach niedaleko od plaży są liczne salony masażu. Ceny bardzo konkurencyjne; niższe, niż w Karon. Masaże po THB 250 w salonie, z którego zdecydowaliśmy się skorzystać:
A w salonie obok jeszcze taniej:
Jest tu też sporo salonów krawieckich szyjących na miarę.
Nie ma to jak durian na śniadanie. O dziwo durian tutaj kosztuje 300 THB. W Karon kosztował 200 THB. Ogólnie mamy wrażenie, że dziwnie dużo płacimy za wszystko na tym bazarze. Taki bywa tutaj los białego człowieka.
Wzdłuż głównej ulicy Kamala jest trochę mniej turystycznie, niż bliżej morza.
Choć i tutaj witają nas rosyjskojęzyczne reklamy.
Jak zwykle problemem jest przejście przez ulicę. Niby są pasy, ale zmotoryzowani nie zwracają na nie uwagi. Niby są też światła, ale nie ma świateł dla pieszych. Znów: taki los białego człowieka. Bo pieszymi są sami biali, lokalsi pieszo nie chodzą, tylko poruszają się wszędzie swoimi motorkami.
Duriany na śniadanie nie wystarczyły. Ale przy środkowej części plaży są street foody, gdzie pyszne placki roti można kupić za THB 50-100, zależnie od rodzaju nadzienia.
Oddzielnym tematem jest ekologia w Tajlandii, a raczej zapewne jej brak. W kilku miejscach plaży Kamala do morza dochodzi podejrzanie wyglądający strumień. Sprawdziłem w Internecie, że mają w planie coś z tym kiedyś zrobić. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze. Gdybyśmy my – turyści – na Phuket nie jeździli, to by nie było tu tych ścieków.
Zresztą dziś wzdłuż plaży rozstawiają się dodatkowe stragany i muzycy na żywo, cieszmy się chwilą.
Opuszczamy Khlong Sok i wracamy na Phuket, tym razem do Kamala Beach. Znów jedziemy VAN-em, płacąc THB 3600 za ten długi przejazd. Zatrzymujemy się w Kamala Beach Estate Resort, hotelu tym razem przy samej plaży, położonym na południowym krańcu Kamala Beach. Hotel nie jest tani, THB 12700 za dobę czterech osób, bez śniadań, w apartamencie około 90m2, składającym się z dużego salonu, dwóch sypialni i aneksu kuchennego. Bardzo fajny jest teren hotelu, są to domki położone na terenie z dużą ilością zieleni. Jest jeden większy basen i kilka mniejszych.
To, co nas przekonało do tego hotelu, to również prywatna plaża przylegająca bezpośrednio do domku. Widoki z naszego tarasu poniżej:
Okazuje się, że na owej prywatnej plaży są też kajaki, z których możemy za darmo korzystać.
Obiad jemy w restauracji Kamala Beach Resort Restaurant, położonej tuż obok hotelu, ale nie na jego terenie. Ceny za dania wynoszą THB 200-250 za danie, ale dania są bardzo wysokiej jakości. Wracamy do tej restauracji wielokrotnie podczas naszego pobytu w Kamala.
Wzdłuż plaży Kamala jest deptak, co umożliwia cywilizowane poruszanie się.
W środkowej części plaży przybywa barów i restauracji, street foodu i masaży na świeżym powietrzu. Ale i tak jest znacznie bardziej kameralnie, niż na plaży Karon.
Wzdłuż plaży są różne restauracje. Zweryfikowaliśmy na sobie, że jakość jest proporcjonalna do ceny. W restauracjach z daniami po 300 THB jest ok. W restauracjach z daniami poniżej 200 THB jest niesmacznie. Te progi cenowe są wyższe, niż gdzie indziej, bo płaci się za luksus jedzenia przy samej plaży. Zawsze zresztą można kupić jedzenie gdzie indziej i zjeść je na nadmorskim deptaku, jak robią to lokalsi: